Geoblog.pl    mexico    Podróże    Meksyk 2009    początek, czyli podróż z Wrocławia do Puebli
Zwiń mapę
2009
09
mar

początek, czyli podróż z Wrocławia do Puebli

 
Meksyk
Meksyk, Mexico
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
...i już po 24 godzinach podróży jesteśmy na miejscu - w Puebla w Meksyku.

Zaczęło się od przeszkadzających zdarzeń. W poniedziałkowy poranek jajecznica i sprzątanie myszy nieco nas zajmuje i wyjeżdżamy parę minut po szóstej, czyli ok. 20 minut później niż planowaliśmy. Jakoś się nie przejmuję wiedząc, że Tomek na pewno skalkulował czas ze sporym zapasikiem. Na autostradzie zaskakuje nas nagły zjazd wymuszony postawionymi w poprzek słupkami. Z góry widzimy przyczynę zamknięcia - delikatną stłuczkę, którą można objechać bokiem. Tymczasem musimy znaleźć jakiś objazd. Mądre urządzenie samochodowe prowadzi nas, ale jak się okazuje - do zjazdu na autostradę, który tak na polskie oko będzie działał za jakieś dwa lata :) więc kolejny objazd, pytanie do polskich żulików czy dobrze jedziemy (odpowiedź: tak, tak, oczywiście), oczywiście jedziemy źle... (na Tomka intuicję). Więc w końcu wyciągam mapy (nie to, że z własnej woli :) - napięcie mojego małżonka jakoś naturalnie wymusza moją potrzebę), wjeżdżamy na właściwą drogę i już spokojnie, jednak bez zapasiku czasowego, jedziemy dalej. 190 w Niemczech pozwala na uspokojenie, że dojedziemy na czas. Już w Berlinie przegadujemy zjazd. Więc tym razem ufając na ślepo samochodowemu naprowadzaczowi jedziemy po Berlinie z zawrotną prędkością 30 km/h. Na szczęście dość szybko wjeżdżamy na autostradę prowadzącą nas do lotniska, ale... prowadzi ona przez środek Berlina, a więc w krótkim czasie robi się tłoczno, a za chwilę korkowo. Więc ostatnie 8 km do lotniska ślimaczymy się w tempie mniej niż rozbiegowym Tomka. A czas się kurczy, żołądek też (przynajmniej mój). Jestem już pewna, że nie zdążymy. Ale cóż - trzeba próbować do samego końca... :) Na parking lotniskowy wjeżdżamy o 9.55. Żeby było dramatycznie jak wtedy, dodam, że odlot samolotu planowany był na 10.35 :) Musimy znaleźć i dojść do hali głównej, odnaleźć naszą kasę, odebrać bilety, wrzucić bagaże itd. Nie wiem jak, ale udało się :) Jako ostatnia para pakujemy się do samolotu i… pilot informuje, że wieje i poczekamy (na zewnątrz piękne słońce i ani podmuszku wiatru). Obiecuje też, że będzie się starał nadrobić późniejszy wylot… hmmmm, a my mamy tylko 50 minut na przesiadkę.
Lądujemy w Amsterdamie, na lotnisku potężnych rozmiarów, i o dziwo o czasie. 50 min. na zmianę samolotu okazuje się niezbyt długim czasem. Odnajdujemy drogę do części F (niemal po drugiej stronie miejsca, w którym wyszliśmy). Nawet przy użyciu pasów transmisyjnych i jednocześnie sił własnych mięśni - zużywamy większość z czasu, jaki mamy do dyspozycji. 15 minut do odlotu, a my zamawiamy sobie coś do picia :) i... wyjmujemy moje słynne wypasione kanapeczki. Pierwszy raz w życiu (choć nie latam zbyt wiele, co prawda to prawda) usłyszałam swoje nabyte z męża nazwisko wywoływane do samolotu :) Mało się nie udławiłam. Więc posłusznie łykam co miałam łyknąć i chcę biec w te pędy do bramki. A tymczasem mój małżonek... samolot samolotem, ale kanapkę zjeść do końca trzeba :) Spokojnie kończy co miał skończyć i swoim długim krokiem dochodzi do bramki, gdy ja już jestem po drugiej stronie macana przez strażniczkę (bramki na lotniskach różnią się czułością i czasem piszczę, czasem nie, mimo, że moje wyposażenie się nie zmienia). Zapewne wyglądam dość zabawnie stojąc z szeroko rozstawionymi ramionami i resztką kanapki w lewej dłoni. Tymczasem mój małżonek też przechodzi procedurę dotykania (bo tam nie tylko bramki są czułe, ale służby lotniskowe również), a ja - lekkiego przerażenia (do którego przyznaję się Tomkowi dopiero w samolocie). Otóż - pani stewardesa przeglądając nasze paszporty pyta o wizę do Meksyku. Odpowiadam zgodnie ze swoją wiedzą, że takową otrzymamy na lotnisku w Meksyku, co powoduje ogromne zdziwienie pani (dodam, że meksykopodobnej). Na szczęście Tomek, przygotowany na każdą sytuację, wyjmuje swojego wszechwiedzącego laptopa ze ściągniętym przewodnikiem z 2007 roku i upewnia się, że wizy będziemy mieli na lotnisku, tak jak w Egipcie. Więc już spokojnie (choć z lekkim niepokojem co będzie po wylądowaniu) lecimy sobie przez 11 godzin w ścisku ogromnym, bo samolot wypakowany jest do ostatniego krzesełka. A pomiędzy krzesełkami odległość tylko na moje nogi (Tomek ma dłuższe kończyny dolne, a więc i cierpi więcej niż ja). Teksty Głowackiego nie są najlepszą lekturą na podróż samolotem, za to reportaże z Dużego formatu i owszem. I już o 17:23 meksykańskiego czasu (+ 7 h) wylądowaliśmy w Meksyku. Jako że było jasno, widziałam Meksyk z góry… A jakieś parę godzin wcześniej – Berlin i Amsterdam. Hmmmm… różnica była znaczna. Europejskie miasta (pewnie w szczególności te właśnie) wyglądają na znacznie bardziej uporządkowane, poukładane wg jakiegoś zamysłu, ze sporą dawką przestrzeni. A Meksyk? Widać pionowe cięcia co jakiś obszar (jakieś szersze aleje, nawet równoległe do siebie), ale to wszystko co można było zaobserwować w kwestii symetrii. Mnóstwo budynków, niewidoczne place, i to wszystko aż po horyzont (na końcu horyzontu widać jakąś górę, ale i ona jest zabudowana do znacznej wysokości). Morze świateł już po 19 (już po zmierzchu) widzimy też z okien autobusu (bo do niego przesiadamy się na lotnisku – albo my jesteśmy wyjątkowo inteligentni, albo w Meksyku jest to wszystko jakoś mądrze i intuicyjnie urządzone, więc nie mamy najmniejszego problemu ze znalezieniem autobusu do miasta odległego o 130 km). Imponująca ilość czerwonych świateł wzdłuż drogi aż po horyzont i białe/żółte światła wszędzie wokoło. Drogi z Meksyku do Puebla nie pamiętam, bo jej nie widzę. Jestem w środku swoich sennych majaczeń :) Tomek donosi, że jest trzypasowa, szeroka i wygodna. System taksówkowy w Meksyku jest taki, że tylko się uczyć. Wysiadamy na dworcu autobusowym (potężnym jak wszystko tu) i bez problemów docieramy do okienka, gdzie można zapłacić za taksówkę. Wystarczy pani operatorce podać adres, ona przyporządkowuje go do określonej strefy i drukuje bilecik na określoną dla tejże strefy kwotę. Z bilecikiem wychodzi się na zewnątrz (nie znam hiszpańskiego, a jednak można się domyślić gdzie co jest), daje się wydrukowany bilecik w kolejnym okienku i dostajemy tabliczkę z numerem taksówki, która stoi tuż pod bokiem. I cała filozofia. A jak ułatwia życie ludziom nieznającym języka. Bo przecież język angielski nie jest tu zbyt poważany. Jego szekspirowska nawet znajomość nie przyda się za bardzo, gdyż jedynie jego podstawy znają osoby najczęściej mające styk z turystami, a i to nie zawsze. Pan taksówkarz kompletnie nie zna angielskiego i w dodatku nie ma pojęcia gdzie znajduje się nasz hotel i ulica, przy której się znajduje. Na szczęście za jedyny koszt połączenia międzynarodowego doprowadzamy do rozmowy pani z recepcji hotelowej (znającej angielski na tyle, że rozumie nasze położenie) i już po chwili mkniemy zatłoczonymi (o 23 lokalnego czasu!!!!) uliczkami, z jaką taką pewnością, że kierowca wie, dokąd jedziemy. By wjechać na właściwą drogę mijamy budzące lekki przestrach uliczki. Ale to tylko na pierwszy ogląd, bo w pełnym słońcu, na drugi dzień, okazuje się, że… tu wszędzie tak jest :)


Wchodzimy do pokoju i niewiele zobaczywszy (jest ładnie) rzucamy się na łóżko. Umyć się nie za bardzo jest jak, bo woda lodowata, więc zostaje wyczyszczone tylko to, co niezbędne. Reszta musi poczekać. Rejestruję jeszcze tylko dodatkowym kobiecym zmysłem, że do przykrycia się mamy tylko cieniuteńki kocyk o kolorze i fakturze brzoskwini (o smaku nic nie wiem). W nocy jest zimno, a rankiem wręcz lodowato. Po 24 godzinach aktywności śpimy tylko do 12.00 - czasu wrocławskiego, bo pueblańskiego jest 5 nad ranem - a więc całe 5 godzin.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (6)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009