Zapomniałam już jak to jest przed wyjazdem. Mam wrażenie, że czynności, które mam wykonać, mnożą się złośliwie. Są ich miliony… Jeszcze Endriju dzwoni w ostatniej chwili, co powoduje, że uruchamiam notebooka i znajomości. Wreszcie jako tako wszystko poukładane, poprasowane, podzielone na dwa różne stosiki (no bo przecież w tych Indiach bagaż może nam się zapodziać), gotowe do spakowania. Wpada Tomek po treningu, pakowanie i wyjazd. W drodze do siostry z kluczami próbujemy się dowiedzieć, czy nasz lot się odbywa czy nie. Jeszcze waluta, obiad, samochód i taksówkarz, który nie dojechał. Braniborska gęstnieje z każdą minutą (jest już 16.10), a taksówkarz jest gdzieś w okolicy targu na Zielińskiego. Teraz już wiemy, że lot odbędzie się o czasie i najpóźniej o 16.40 powinniśmy być na lotnisku… Kolega Tomka, lawirując ogromnie, dowozi nas na lotnisko o 16.38 :)
Nie do wiary, ale o 17.10 startujemy z lotniska we Wrocławiu, by za 20 godzin wylądować na lotnisku Dabolim w Indiach, w prowincji Goa.
Lot do Monachium jest bardzo krótki (1,5 h). W Monachium zdążamy jedynie wypić kawę (ja) i piwo (Tomek) – niejedno zresztą piwo (pszeniczne, rzeczywiście pyszne). Z całym spokojem (bo bagaże lecą sobie same :)) wsiadamy do samolotu do Delhi, który również odlatuje o czasie. Zajmujemy swoje miejsca w czterokrześlanym rzędzie pośrodku (po obu bokach rzędu są jeszcze po dwa miejsca). Przed nami wszystkie miejsca zajęte, za nami również, zresztą zajmują je Polacy, dość głośno (jak na pozostałych pasażerów) się zachowujący („Do Indii nikt z własnej woli nie lata – syf i nic do zobaczenia”).
Okazuje się, że nikt nie siada obok nas i możemy ułożyć się wygodnie na czterech siedzeniach (w końcu zapłaciliśmy podwójnie – jak skomentował Tomek). Tuż przed lądowaniem poranne śniadanie (o 2.00 nad ranem wg polskiego czasu :)). O 6.30 lokalnego czasu lądujemy w Delhi.