Geoblog.pl    mexico    Podróże    Indie 2010    Indie to czy Meksyk, czyli dzień 1
Zwiń mapę
2010
23
kwi

Indie to czy Meksyk, czyli dzień 1

 
Indie
Indie, Dabolim
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7039 km
 
Ciepło, ale jakoś znośnie, stwierdzamy zgodnie. Nawet nie przebieramy się, jak zamierzaliśmy, przygotowując sobie cały nowy zestaw. Chwilę to trwa zanim orientujemy się, że lotnisko na które przylecieliśmy, jest tylko do przylotów. Nie idziemy po bagaże, bo przecież lecą bezpośrednio na Goa, więc dość niemrawym krokiem uuuudaaaaajeeeemy się w stronę wyjścia. Niemrawość wynika z:

• tego, że jest 3 nad ranem (polskiego i cielesnego czasu :)) i jakoś trudniej (mi) się myśli,
• nie jesteśmy pewni skąd wylatujemy, a po spytaniu pani w informacji nie nabieramy tej pewności,
• nie wiemy dokąd iść :),
• na szczęście mamy 3 godziny do odlotu.


Znajdujemy jakieś wyjście z groźnie wyglądającym strażnikiem. Tomek rzuca pomysł, by na terminal 2 udać się na piechotę, ale na szczęście daje się namówić na skorzystanie z taksówki. Przy wyjściu jest kasa korporacyjna taksówek, gdzie płaci się za kurs (pierwszy raz doświadczyliśmy dobrodziejstw tej metody w Meksyku). Przed wejście podjeżdżają kolejne taksówki uwożąc kolejnych interesantów.

Najpierw bagaż…
Więc przekonany Tomek staje w kolejce i zamawia kurs – terminal 2, dwie osoby, bez bagażu. Gdy przychodzi do płacenia okazuje się, że dolary nie działają. Więc pan kanseluje nasze zamówienie do czasu przybycia z ichnią walutą. Idziemy szukać jakiegoś banku lub kantoru. Jest. Okienko, w okienku pan sprzedający walutę jakiemuś gościowi nie o białej skórze. Na szybie karteczka „przerwa”. Podchodzę zapytać o możliwość wymiany dolarów (Tomek przestrzega, że się nie uda). Okazuje się, że jeszcze 15 minut do otwarcia. Używam spojrzenia kota w butach od Shreka, ale zupełnie nie działa. Jedyne co udaje mi się uzyskać, to informację, że teraz to już tylko 14 minut.
Szukamy dalej, wracając w stronę hali przylotów (idę pewnym krokiem, więc strażnicy jakoś nie reagują :)). Jeszcze jeden kantor, jeszcze jeden bank. Oba zamknięte mimo, że otwarte (czyli osoby z ciemną skórą jakoś korzystają z usług). No więc cierpliwie czekamy. Trochę przestępując z nogi na nogę, trochę wymieniając egzystencjalne poglądy - stoimy.

I po raz pierwszy w życiu słyszę moje nazwisko przez megafon (gdy lecieliśmy do Meksyku wywoływali Tomka, by się pospieszył, bo trzeba się bordować). Aneta Magda ma odebrać swój bagaż. Dziwimy się tak, że przez chwilę trudno nam się ruszyć. Jaki bagaż? Bagaż w naszej opinii jest już bezpiecznie ulokowany w samolocie, do którego my jak na razie nie możemy dotrzeć. A tymczasem nasze przekonanie leży w gruzach. Podchodzimy do jadącego naszego bagażu (nie jesteśmy jedyni, bo podjeżdżają 3 wózki z nieodebranymi bagażami). Okazuje się, że procedura skorelowania lotów nie obowiązuje na terenie danego kraju (a na pewno na terenie Indii), że dotyczy jedynie lotów międzynarodowych. Dla nas oznacza to, że musimy wziąć torby i nadać je ponownie wraz ze sobą.

Długo nie możemy wyjść z podziwu dla zbiegu przypadków: gdyby nie to, że nie mieliśmy rupii, już dawno by nas na tym lotnisku nie było. Nie odebralibyśmy bagażu i zaczęlibyśmy o niego pytać dopiero na Goa. Niesamowite.

Gdy nieco udaje nam się ochłonąć z szoku, już z bagażami ustawiamy się w kolejce do banku. Kilka minut po 8.00 bank się otwiera i Tomek wymienia dolary na rupie indyjskie (kurs 46 rupii za dolara). Ja w międzyczasie pilnując bagaże dokonuję obserwacji pana z kantoru obok banku – wchodzi do biura w koszuli i krawacie. Pierwsza jego czynność zanim jeszcze zabierze tabliczkę „nieczynne” to poluźnienie i ściągnięcie krawatu (co kraj to obyczaj komentuje Tomek moje obserwacje).

Z lokalną walutą i bagażami idziemy po bilet na taksówkę. Bez przeszkód kupujemy i próbujemy wpakować się do samochodu. Raz odmówiłam odebrania mi bagażu jakiemuś facetowi, który pojawił się spod ziemi (choć w pierwszej chwili myślałam, że to gość z taksówki). Drugi raz również, ale jakoś nieskutecznie – torba została mi wyrwana z ręki. Na szczęście wylądowała tam, gdzie było jej miejsce przeznaczenia, czyli w naszej taksówce (nie wiem co to za wehikuł, bo samochodem trudno go nazwać). Tomek walczy dzielnie ze swoimi problemami, czyli kolejnymi facetami chcącymi mu pomóc. Szarpanina przypuszczam wymaga więcej siły niż samodzielne przeniesienie ciężkiej jak cholera torby (Tomka waży 25 kg, moja 15 :)). Na koniec na takie traktowanie udajemy, że nie rozumiemy konieczności zapłaty za tę wielce przydatną usługę.
I ruszamy.

Z senności lotniska wpadamy w ruchliwość drogi dojazdowej (okazuje się, że jedziemy jakieś 15 minut drogą bez poboczy, ogromnie ruchliwą i mocno nagrzaną, więc próbowanie dojścia na piechotę byłoby … bez sensu powiedzmy delikatnie, by nie urazić tomkowych odczuć). I dochodzimy do wspólnego wniosku, że samochodu to raczej nie wypożyczymy – ruch jest lewostronny i kierownica po stronie pasażera :) W dodatku pasy na jezdni namalowane są pro forma. Jazda po nich jest więcej niż symboliczna – można jechać z pasem pośrodku auta, swobodnie i dość nagle je zmieniać, używając w tym celu klaksonu. Fun.

…następnie my.
Na indyjskim lotnisku krajowym odnajdujemy właściwe stanowisko, dostajemy karty pokładowe i nadajemy bagaż. Nasz wygląda wielce nobliwie - większość bagaży tubylców wygląda podobnie do siebie, niepodobnie do naszego: coś, co jest opakowane w kartony i obwiązane sznurkami. O najprzeróżniejszych kształtach i z mnóstwem napisów. Normalna torba (w naszym pojęciu) trafia się czasami.
Przy przejściu przez bramkę zostawia się wszystkie podręczne bagaże do skanowania na taśmie i przechodzi przez bramki personalne – osobne dla kobiet i mężczyzn. Wchodzę w swoją bramkę – to jest pomieszczenie z zasłonkami, z podwyższeniem, na które pani każe wejść i używa przyrządu elektronicznego jak na wszystkich innych lotniskach. Na koniec podbija kartę pokładową. Tomek przechodzi podobną procedurę, tylko że na oczach wszystkich, czyli po prostu tak jak zwykle.
Wydaje nam się, że mamy jeszcze chwilę czasu na kawę. Jest to jednak faktycznie chwila. Jeszcze wizyta w toalecie – czystej tak, jak w niewielu miejscach. W kabinie oprócz papieru toaletowego jest jeszcze szlauf do podmywania. Pani nieustająco coś pucuje. Bardzo czysto i pachnąco (na indyjskim lotnisku krajowym!!!). Deliberując nad czystością toalety słyszę, że trzeba przechodzić przez bramki. Na zewnątrz Tomek już przestępuje z nogi na nogę.
Gdy w zaciszu domowym patrzyłam na godziny lotów na naszych biletach wydawało mi się, że będziemy przysypiali na krzesełkach nie mogąc się doczekać na ostatni odcinek lotu na Goa. Tymczasem okazuje się, że ostatecznie mamy tylko naście minut na to, by wypić kawę :)
Przechodzimy przez bramkę, wsiadamy do autobusu i… jesteśmy podmiotem zainteresowania. Młody mężczyzna robi nam fotkę, drugą po wyjściu z autobusu. Niby to my mieliśmy się dziwować i fotografować…
Ustawiamy się w kolejce do sprawdzenia kart pokładowych i wsiadamy. Cały samolot okazuje się być pełen. Tak pełen, że nasze miejsca też są zajęte. Prosimy obsługę o wyjaśnienie i… okazuje się, że to nie nasz samolot!!! Nasz stoi kilkanaście metrów dalej, które pokonujemy biegiem. Tutaj pan z obsługi też nie bardzo patrzy na nasze miejscówki, tylko kiwa głową – nie jestem pewna, czy z politowaniem, czy dlatego, że nie jesteśmy jedyni, którzy tak ganiają. Dwie inne pary też nie przypuszczały, że z jednego autobusu na lotnisku można wsiadać do dwu różnych samolotów w różnych kierunkach.
I to był dla nas drugi szok na ziemi indyjskiej, na której jeszcze nie zdążyliśmy się zagospodarować.

Czterogodzinny lot okazuje się być dwugodzinnym, z międzylądowaniem w Bombaju. Jako bardzo nieliczni zostajemy w samolocie sprzątanym w tempie kosmicznym. Do naszego siedzenia dosiada się ruchliwy Hindus w stylu amerykańskim – biznesmen z Goa, pracujący w Bombaju. Trevor bardzo skutecznie zajmuje nam ostatni odcinek drogi (choć „drogą” po prawdzie trudno nazwać nadziemny odcinek). Mówi, że smutne to, co się przydarzyło samolotowi rządowemu, że nam współczuje. Wie, że Polska była pod zaborami (czym nas kompletnie rozbraja!). I pyta jak to było z pyłem wulkanicznym. Przy okazji samoczynnie wykonuje telefony pytając o jogę na Goa (ostatecznie ten ktoś nie udziela mu informacji, ale nie szkodzi – jestem przygotowana :)). Dba o nas jeszcze na lotnisku – Tomek szuka bagażu, ja pilnuję podręcznego, a Trevor szuka kogoś z naszego hotelu. Okazuje się, że taki ktoś jest, nawet ma na liście nasze nazwisko (choć nie zamawialiśmy transferu z lotniska do hotelu) i może nas zabrać. Dzięki temu nie musimy prowadzić poszukiwań taksówki, wpadamy w ogromny tłum z bagażami wydostający się z lotniska i pakując się do eleganckiego busa bezpiecznie dojeżdżamy do hotelu.

Wreszcie cel osiągnięty
16 km z lotniska do hotelu trwa dość długo, bo drogi nie są zbyt szerokie, a nadto kręte. Ale ostatecznie już o 15 czasu lokalnego (o 11.30 polskiego), a więc już po 18 godzinach jesteśmy na miejscu. Witają nas bramki ze strażnikami, a za bramkami – Hindusi i Hinduski w szerokich przewiewnych białych szatkach, z uśmiechami służbowymi na twarzy, z pięknie brzmiącym po indyjsku angielskim, kompletnie dla mnie niezrozumiałym itd. Na początek wilgotny ręcznik i kokos ze słomką. Mleko kokosowe cudownie schładza organizm. Formalności nie są zbyt skomplikowane, bo większość robi za nas dedykowany pan z recepcji. Siedzimy i oczekujemy na klucz do pokoju. Do pokoju oczywiście samodzielnie nie możemy dojść – musimy mieć asystę pana i jego angielskiego oraz dwóch panów wciągających nasz bagaż do pokoju. Dowiadujemy się o wszystkich atrakcjach naszego pokoju i po wysłuchaniu tego wszystkiego oraz zapoznaniu panów z amerykańskimi prezydentami możemy spokojnie lec na łóżku. Błoga dłuuuuuga minuta.
Największe nasze zaskoczenie to odczucie wysokiej wilgotności. Dla mojej skóry to jest szok – ogromnie piecze, rozszerzają się pory i naczynka, puchnie. Puchnie mi twarz, stopy i dłonie. Wyglądam okropnie.
Jak się czujemy? Jak w pierwszych momentach w saunie. Już po chwili cała skóra się lepi.
Tego dnia oglądamy jeszcze z grubsza rozkład atrakcji hotelowych oraz ocean – boskie uczucie przy zanurzeniu stóp w wodzie. Woda co prawda nie różni się temperaturą od otoczenia, ale jest przynajmniej całkiem mokra.
Już po 19 jest ciemno. Docieramy do hotelu i padam do łóżka.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Jaromir
Jaromir - 2010-04-30 00:17
A ja już wiem czemu wolimy z Marzeną nasze niesamodzielne wyprawy. Przy waszych kłopotach prawdopodobnie rozwiedlibyśmy się jeszcze przed wyjazdem :)
Aha, ja też zaproponowałbym spacer a Marzena oczywiście taksówkę :D

Pozdrawiamy, czytamy i (trochę) zazdrościmy (ale dopiero tych kolejnych dni)
 
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009