Geoblog.pl    mexico    Podróże    Indie 2010    Tylko biali spacerują, czyli dzień 2
Zwiń mapę
2010
24
kwi

Tylko biali spacerują, czyli dzień 2

 
Indie
Indie, Cansaulim
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7044 km
 
Poranek dla mnie jest ciężki. Tomek rześko bierze prysznic, a ja nie mogę się zwlec z łóżka. Spuchnięta jestem tak, że ledwie widać oczy, czyli ledwie co widzę po drodze na śniadanie. Wilgotność powietrza na nasze oko (spuchnięte ;-)) to jakieś 90%. Słońce jest nieco przymglone, więc króluje wilgoć. Żaden cień nie daje wytchnienia (odkrywamy później, że daje dopiero wtedy, gdy słońce jest czyste i świeci w pełni, ale wtedy też praży niemiłosiernie, więc każdy najmniejszy cień daje choć chwilę oddechu).

Pierwsze śniadanie
Śniadanie jemy w formie bufetu, jednak to, co mnie zaskakuje to fakt, że większość rzeczy, które oferują, są wydawane przez obsługę. Proszę o pomidory i dostaję dwa niewielkie plasterki, a ser biały o wielkości dwucentymetrowej kuleczki (żeby nie było wątpliwości – to średnica, nie promień :)). Jako, że jadam na śniadanie same pomidory, następnego dnia proszę o dużą ilość pomidorów (i dostaję niewielką ilość przemnożoną przez dwa :)). Zakładam, że turyści biorą bez opamiętania i nie dojadają, więc to procedury w celu niemarnowania jedzenia. Śniadanie jest w stylu europejskim – wędlina, sery, warzywa, owoce, soki, kawa/herbata i omlety. Nic indyjskiego. Z wyjątkiem tego, że obsługa delikatnym uniesieniem brwi dziwi się tomkowej fanaberii, czyli piciu herbaty bez mleka. Tradycyjna indyjska masala to gorąca herbata z gorącym mlekiem.
Nie za bardzo rozumiem sposobu podawania masła. Każdemu gościowi bez pytania stawiają wąskie małe naczynko napełnione masłem. Mi to pasuje, ale Tomek nie jada masła, więc jedno jest już na marne, bo w tej temperaturze topi się dość szybko. Skoro wszystko jest do wzięcia za wskazaniem palucha to czemu masło nie? Nie odkrywam sensu tego działania.

Spacerowe rozważania
Po śniadaniu decydujemy się na oglądanie okolicy. Hotel administracyjnie znajduje się w Cansaulim, jednak do samego miasteczka jest dość daleko, ok. 2 km. Spacer jest dość pouczający.

• Po pierwsze: nikt nie spaceruje, wszyscy jeżdżą skuterami, więc droga nie ma poboczy. Użytkownikami drogi oprócz wszelkiej maści pojazdów są również ogromnie wychudzone krowy, na których można się uczyć budowy kości krzyżowej. Swobodnie przemieszczają się po pastwiskach, niekiedy poprzecinanych jakimś asfaltem, ale to nie problem, jedynie trawy na nim brak :) Idą więc sobie niespiesznym krokiem zatrzymując cały ruch na kilka minut, który natychmiast się wznawia po stronie, z której krowy już zeszły.
• Po drugie: Hindusi cudownie sobie radzą ze słupami na drodze - jeśli słup za bardzo wchodzi na asfalt, to linia drogi go okrąża, akceptując fakt, że tam stoi :) (na zdjęciu widać co mam na myśli, jeśli niewystarczająco wyjaśniam).
• Po trzecie: jesteśmy jedynymi białymi po drodze i w miasteczku; większość Hindusów, na których patrzę uśmiecha się; kobiety raczej uciekają wzrokiem, choć zdarza się jedna jakoś bardziej postępowa, która nawet mi macha i zezwala na zdjęcie z daleka :)
• Po czwarte: z daleka czuć, w którym miejscu znajduje się punkt sprzedaży mięsa; okazuje się, że jest to punkt sprzedaży mięsa martwego, ale też żywego. Ja na szczęście z daleka widziałam tylko wiszące połacie mięsa, na które jakoś jestem obojętna z przyzwyczajenia, ale Tomek idzie drugą stroną ulicy, akurat przechodząc obok stoiska. Siedzące tam kury spoglądają na niego ze smutkiem – wiedząc, że siedzą i czekają na śmierć. To takie nieludzkie. Jeśli zabija się dla jedzenia, to zabija się od razu, żeby zwierzę nie musiało czekać na śmierć. Oprócz tego Tomek widział jeszcze głowy kozłów.
• Po piąte: w sklepie jest tylko woda stołowa (podobnie jak w Meksyku), pozbawiona mikroelementów, więc udajemy się do apteki by je uzupełnić (nie było to proste, ale ostatecznie udaje nam się zakupić elektrolity); w sklepie spożywczym przykuwa wzrok zachowanie sprzedawcy – młody chłopak, z ruchami bardzo spokojnymi, takimi, które dają złudzenie, że trzęsienie ziemi nie jest w stanie ich przyspieszyć :)
• Po szóste: kupujemy lokalne słodycze (bez nazw oczywiście, a tym bardziej bez oznaczenia ile kosztują); sprzedawca informuje nas, które dla nas będą już nazbyt słodkie i w ten sposób kupujemy takie, które jakoś jeszcze są zjadliwe (w większości na bazie mleka w proszku); płacimy całkiem znośnie (sugerując sprzedawcy, by za bardzo nie zważał na nasz kolor skóry, bo za parę dni - które tu zostajemy i będziemy się u niego zaopatrywali - będziemy mieli już bardziej zbliżony do jego koloru).
• Po siódme: jestem zachwycona całym otoczeniem; droga do Cansaulim położona jest w lesie, domki po drodze również. Są niesamowicie zróżnicowane – od pięknych dużych domów, bardzo kolorowych, ale w elegancki sposób (jeśli kolor to jeden wiodący, bez kakofonii kolorystycznej), po chatynki pokryte wysuszonymi liśćmi palmowymi. Cudo.
• Po ósme: robię zdjęcia dość często, bo w zasadzie to powinnam filmować, by pokazać to, co mnie zachwyca (bo zachwyca mnie dosłownie co krok). Tomek więc dziwi się, gdy nie robię fotki scenerii wg niego typowej dla Indii, czyli śmietniska tuż przed sklepem, w którym robimy zakupy. Dziwna sprawa – ja go nie zauważam :) Oczywiście gdy Tomek pyta, widzę. Po raz kolejny się przekonuję, że widzenie zależy od patrzącego.


Wokół jedzenia
Szybko przekonuję się, że spacer plażą ok. 14.00 w poszukiwaniu barów (shack’ów jak się dowiaduję) jest dość ciężki. Tym niemniej mimo uciążliwości typuję miejsca, które możemy odwiedzić (później Tomek mierzy odległości do nich :) – 200 m, 1 km, 2,8 km). Po drodze czekają mnie przerwy w podróży:

• potężny martwy żółw i lokalne kruki zajmujące się nim
• pan oferujący masaż, drugi pan oferujący leżak, pani oferująca wszystko co się da zaoferować (po uprzedniej chęci wywiedzenia się, w jakim hotelu nocuję :))
• plażujące Hinduski z dziećmi, które kąpią się w całym swoim umundurowaniu
• martwy długi wąż (następnego dnia znajdujemy tylko jego szkielet)


Po tomkowym treningu idziemy na spacer plażą, w celu raczej obiadowym. W trakcie jednak Tomek stwierdza, że jeść mu się jeszcze nie chce. I w tym czasie atakuje nas pan na trzecim niemal kilometrze, że zaprasza nas na obiad. Trafia jak kulą w płot jeśli chodzi o nasze pochodzenie. Oczywiście pierwszy strzał jest rosyjski (zresztą prowadzi knajpę ewidentnie dla gości rosyjskojęzycznych – wszędzie cyrylica). Wystawia dalej (z dużym powątpiewaniem czy mówimy prawdę) artylerię niemiecką, fińską, norweską i polega. Dopiero przy informacji że z Polski widać, że nam wierzy. Informujemy, że go odwiedzimy, ale pewnie jutro/pojutrze/kiedyś i idziemy dalej. Dłuższy moment spędzamy gdzieś nad piwem i wracamy. Na wysokości ruskiej knajpy lunął deszcz. Chowamy się pod wiatą, ale to ulewa, nie przelotny deszczyk. Dowcipkując, że zaczyna się pora monsunowa biegniemy do ruskiej knajpy :) Pan, który nas zapraszał mruga porozumiewawczo okiem, gdy pytamy, czy to jego sprawka. Veg masala i chicken masala całkiem smaczne.

Dzień kończymy lekko alkoholowo pogawędką z kelnerem. Oczywiście gdy jemy kolację przypętuje się kot (zawsze w naszych podróżach pojawiają się koty, które dokarmiamy). Tomek wykorzystuje cały swój spryt, by temu chudzielcowi coś niecoś rzucić, mimo aktywnych działań przepędzających ze strony obsługi. Tutaj po raz pierwszy Tomek jest zachwycony sposobem przyrządzenia kurczaka. Po raz pierwszy, bo kolejne razy utwierdzają go w przekonaniu, że goańscy kucharze są mistrzami kurczakowymi. Do kurczaka zamawia sałatkę pomidorową, którą wspomina codziennie, że tak dobrej to on już nigdzie nie dostanie (mam w tym swój udział, bo często tutaj mu podpowiadam, na co się zdecydować :)). Sałatka wyzwala moje zaciekawienie, czy są to pomidory indyjskie, czy importowane. I oczywiście są to produkty indyjskie, ale z północnych stanów Indii. W dodatku pomidory, które jedliśmy może i rzeczywiście są dobre (takie normalne czerwone), ale zdecydowanie lepsze są podłużne żółte pomidory.
W kartach dania wegetariańskie oznaczone są zieloną kropką. Dziwię się widząc wegetariańskie desery, ale faktycznie – to są takie, które nie zawierają jajek.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (44)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009