Joga na piasku, czyli dzień 4

Dziś poranne spotkanie z jogą postanawiam odbyć na plaży, po raz pierwszy w życiu. Pewność, że będzie nieco chłodniej niż pod drzewami na terenie hotelu (bo przecież mocno wieje od oceanu), szybko gdzieś się rozpływa (pewnie z potem, który obficie spływa z twarzy). Gdy myślałam o jodze na plaży, jakoś nie przypuszczałam, że to będzie się wiązało z wszechobecnym piaskiem :) Tym niemniej odważam się stanąć na rękach i na moment się udaje. Tak przy okazji – pot, który spływa mi czasem do ust nie smakuje słono :)

Trochę nieadekwatnie się spakowałam. Zabrałam 16 koszulek, żeby nie musieć ich prać -po jednej na każdy dzień i wydawało mi się, że dwie będą na zapas. Tymczasem już teraz większość jest użyta. Kąpię się, zakładam koszulkę, wychodzę, wracam, piorę, suszę, kąpię się, wychodzę… itd. Jak do tej pory zajmuję się tylko swoim ciałem, nieustannie je płucząc, smarując, przebierając… Jeszcze nie zajrzałam do żadnej z książek.

Wieczorem testujemy kolejny shack plażowy - restaurację Zeebop. Kurczaków nie mają tak pysznych jak te, które już próbowaliśmy Tomkiem. Za to w trakcie gdy tam siedzimy, wnoszą jakby tunelem kuchennym (czyli środkiem restauracji) zaopatrzenie w postaci ruszających się owoców morza.
Stwierdzamy, że warto tu spróbować czegoś z morza, choć już za chwilę nam się odechciewa. Tuż obok stolik pełen rodziny hinduskiej, która zamawia dania morskie i obsługa przynosi im do wyboru kraby jeszcze machające łapkami. Goście z wdziękiem komentują, fotografują i ostatecznie wybierają, które ze zwierzątek zjedzą za chwilę. Przypominają nam się kury czekające na śmierć. My tymczasem nie zaprzyjaźniamy się z tym, co za chwilę mamy na talerzu.

Komentarze (0)