Geoblog.pl    mexico    Podróże    Indie 2010    Post piątkowy czyli ocean mleka
Zwiń mapę
2010
30
kwi

Post piątkowy czyli ocean mleka

 
Indie
Indie, Dudhsāgar
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7119 km
 
Codziennie budzę się gdy jest jeszcze ciemno. Dziś wstaję i okazuje się, że jest 5.22 :) Za oknem burza z piorunami i deszczem, więc do czasu pobudki Tomka ćwiczę na werandzie.
Jestem przekonana, że będziemy musieli odłożyć naszą wycieczkę, ale do rana się wypogadza i pogodę mamy idealną na podróż – bez deszczu, ale i bez prażącego słońca.
- Good morning Madam, good morning Thomas – wita nas taksówkarz. Zapewnia nas, że w po drodze są autostrady, więc wycieczka nie zajmie nam dzikiej ilości czasu. Hmmmm, jeśli to po czym jechaliśmy jest autostradą, to w Polsce naprawdę nie mamy się czego wstydzić :) Zresztą, szerszy odcinek drogi (to chyba właśnie ten fragment miał taksówkarz na myśli) jest tylko przez chwilę. Całą drogę jedziemy wąskimi krętymi ulicami. Droga do Margao (max. 20 min.) za każdym razem przypomina mi, że chyba jednak cierpię na chorobę lokomocyjną, więc ta podróż jest dla mnie delikatnie mówiąc – mdląca :) Nie wiem, czy to kwestia umiejętności kierowcy (ja jak twierdzę) czy po prostu koniecznego indyjskiego stylu jazdy (jak twierdzi Tomek).

W każdym razie z ulgą wysiadam na miejscu. Ulga pryska natychmiast po jej pojawieniu się, gdy przede mną wyrasta jakiś gość recytujący co ile kosztuje. Po raz pierwszy tego dnia godzę się na przewodnią rolę faceta w indyjskiej kulturze, bo to nie ja muszę iść na stronę regulować rachunki. Tomek płaci tylko za jeepa 2 tys. rupii. Gdy do niego wsiadamy dopada nas kilkoro ludzi z małymi reklamóweczkami z bananami – dla małp. Nie zamierzamy ich karmić, więc nie kupujemy. Droga do samego wodospadu okazuje się być całkiem długą, bo ok. 11 km. Po chwili dojeżdżamy do miejsca, gdzie pobiera się opłaty za bilety wstępu na teren parku narodowego. Okazuje się, że dwie osoby i aparat fotograficzny kosztują 40 rupii. A na dole właściciel dżipów ma swój własny cennik na możliwości fotografowania / filmowania, całkowicie bez sensu (ale o tym turyści zazwyczaj nie wiedzą).

Oprócz kierowcy jedzie z nami jakiś facet, nieustannie strzykający śliną przez okno jeepa. Obaj cieszą się, że się cieszymy i nieustannie nas o to pytają. W końcu gdy docierają do pytania czy fantastycznie się jedzie, w opozycji do Tomka informuję, że nie nazbyt fantastycznie, bo lubimy spacerować (bo zaczęliśmy żałować, że daliśmy się naciągnąć na podróż samochodem, skoro można było pójść spacerkiem). Panowie rozmawiają nie po angielsku i proponują, żebyśmy się przeszli. Z ochotą przystajemy na propozycję. Idziemy sami? Nie, oczywiście że nie. Facet od strzykania idzie z nami i już bez przeszkód w postaci szyby może sobie swobodnie w dogodnym czasie strzyknąć.

Po drodze lekko narusza dla nas (mimo tomkowych protestów) siedzibę termitów, by nam je pokazać. Termitoria :) rzeczywiście są imponujące – widzimy ich kilka po drodze, wyglądają jak lokalne zamczyska. Słyszymy jakieś owady, których tysiące/ miliony jednocześnie wydają bardzo głośny melodyjny dźwięk. Widzimy małpy, które zbliżając się do ludzi wyraźnie oczekują na coś do jedzenia (wyraźny zakaz przy wejściu zabrania karmienia zwierząt, ale nikt – włącznie z naszym przewodnikiem – nic sobie z tego nie robi). Jestem zachwyconą igraszką dwóch maleńkich małpeczek i sposobem przenoszenia potomstwa przez matkę – małe małpiątko kurczowo trzyma się matczynego brzucha. Przechodzą tuż obok, więc wszystko widzę nad wyraz wyraźnie :) Nasz przewodnik zachęca nas do odwiedzenia jedynej rodziny żyjącej na terenie parku, ale nie mamy ochoty oglądać życia na pokaz dla turystów. Przejeżdżamy (bo tymczasem znów jesteśmy w dżipie po ok. kilometrowej wędrówce w gorącym tropikalnym lesie) obok plantacji cashew. Na nasze niezrozumienie kierowca zatrzymuje się i nasz przewodnik włazi na drzewo strącając owoc. To owoc dżungli wyglądający jak mała żółto-pomarańczowa gruszka. Wyciska nam sok na dłoń. Przepyszny – orzeźwiający, wystarczająco słodki, nieco jakby pieprzny/cierpki w smaku. Tuż przed wodospadami, do których na koniec trzeba dojść jeszcze na piechotę, mam okazję pohuśtać się na lianie (ciężko, ale zabawnie).

Wodospad nie zachwyca. Pewnie gdy pora jest bardziej odpowiednia (deszczowa lub tuż podeszczowa) wody jest zdecydowanie więcej i być może wtedy to jest naprawdę ocean mleka. Tym razem widzimy namiastkę. Jak się dowiadujemy, park niebawem jest zamykany dla odwiedzających i w porze deszczowej jest kompletnie nieprzejezdny. Mała rzeczka – niemal wyschnięta – niebawem wylewa szeroko kryjąc pod sobą drogę dojazdową. Ponownie park otwierany jest w październiku.

Kąpiemy się w wodzie pod wodospadem, choć pływanie tutaj jest mocno utrudnione. Zejście do wody jest po kamieniach – cholernie śliskich. Dalej jest głęboko, ale gdzie niegdzie wystają kamienie, których nie widać i mogą boleśnie zranić kolano lub stopy. Trochę więc pływamy, a pod samą kaskadę wody z góry docieram na tomkowych ramionach. Woda z ogromną siłą uderza w ciało :) powodując samoczynne krzyk osoby uderzanej. Z satysfakcją za chwilę odnotowuję, że nie tylko ja krzyczę :)

Gdy my zażywamy kąpieli (w po raz pierwszy naprawdę zimnej wodzie), small visitor postanawia sprawdzić w naszym plecaku dlaczego czuje zapach bananów. Kątem oka notujemy, że małpka podnosi łapką moją koszulkę chwilę się jej przyglądając, odrzuca ją i zabiera się za torbę. Więcej jej się nie udaje, bo nasz przewodnik reaguje przepędzając ją.

Po raz drugi tego dnia dziękuję Indiom za ich zwyczaj honorowania facetów, bo nasi przewodnicy uznają, że czas najwyższy porozmawiać o wynagrodzeniu ich ciężkiej pracy. Tomek dowiaduje się najpierw od jednego (później słyszy dokładnie to samo od drugiego) z nich, że pracują za darmo, bo ich boss nie płaci im nic z tego, co sam słono kasuje. Konkluzja jest taka, że proponują nam wysokość napiwku (chcą po 1 tys. rupii na głowę – w mojej opinii na głowę to oni chyba upadli). Oczywiście napiwek takiej wysokości mamy im wręczyć teraz, żeby szef nie widział. Ich namolność jest tak ogromna, że tracimy całą przyjemność z wycieczki.

Wracając zatrzymujemy się na plantacji przypraw. Płacimy za bilet, ale tutaj przynajmniej dowiadujemy się, za co płacimy, a co jest płatne dodatkowo, gdybyśmy mieli ochotę. Czyste reguły, więc robi nam się nieco lepiej :) Na wejście malują nam bindi (czerwona kropka na czole pomiędzy brwiami) i zakładają łańcuszek z kwiatów (pięknie pachnie, ale trochę ich szkoda, bo za dłuższą chwilę więdną). Wypijamy ziołową herbatę doprawioną na ostro oraz dostajemy jakieś orzeszki – dla mnie przepyszne. I wyruszamy w podróż po plantacji (jak dla mnie to lekkie nadużycie tego słowa, choć sama nie mam pomysłu jak to nazwać – obszar całkiem spory, ale na plantację to chyba zdecydowanie za mały). My i hinduskie małżeństwo z dziewczynką jesteśmy pytani czy mamy jakieś pomysły co do tego, na co obecnie patrzymy. Ja nie mam żadnych pomysłów, z wyjątkiem drzewa bananowego (i to tylko dlatego, że wiszą kiście bananów) i ananasowego (jak wcześniej). Okazuję się kompletną abnegatką w dziedzinie roślin przyprawowych (mamo, wybacz :)).
Oglądamy w ich naturalnej postaci: kawę, kakao, kardamon, gałkę muszkatołową, kurkumę, goździki, cynamon, trawę cytrynową, curry oraz all spices tree, którego liście są połączeniem wszystkich smaków i dlatego są składnikiem masali (to jest przyprawa, której Tomek nie cierpi w ich daniach). Pewnie widzimy coś jeszcze, ale już nie pamiętam :) Dotykam też słonia pierwszy raz w życiu. Skórę ma suchą, szorstko-miętką, z wystającymi gdzie niegdzie długimi czarnymi kłakami.

Wyprawę kończymy zwyczajem oblania pleców i siedzenia wodą z olejem (Tomkowi udaje się uniknąć oblania) i tamtejszym obiadem. Dwa bufety – weg i no weg – wskazują na równe traktowanie mięsożerców i wegetarian, a właściwie nawet na pierwszeństwo dla tych, którzy nie jedzą mięsa (bo nie mówi się, że mięsożercy tylko nie wegetarianie :)).

Przed przyjazdem do hotelu zatrzymujemy się jeszcze na bazarze dla turystów, głównie rosyjskich. Szybko stamtąd umykamy. Sprzedawcy są albo bardzo namolni (kobieta, u której przeglądam torby), albo kompletnie niezainteresowani, wręcz odpychający. Stwierdzamy, że to koniec sezonu tak na nich działa.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009