Geoblog.pl    mexico    Podróże    Meksyk 2009    Niemochitowe mojito a więc starania kelnerskie
Zwiń mapę
2009
12
mar

Niemochitowe mojito a więc starania kelnerskie

 
Meksyk
Meksyk, Puebla
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 124 km
 
Może w hotelu będę mogła się napić mojito? Tomek postanawia spróbować. Idzie do baru, ale okazuje się, że nie ma barmana i są tylko kelnerzy, którzy nie podejmują się zrobić drinka (o mojito nie wspomnę). Nie mam bladego pojęcia jak on się z nimi dorozumiał, gdyż albowiem nie rozmawiają w żadnym innym języku jak tylko hiszpańskim, a Tomek - no abla espaniol :)
Użył pewnie rąk popierając to słowami, choć równie dobrze mógł mówić po polsku. Efekt byłby identyczny. W każdym razie moje trzecie mojito nie było mochitem, tylko drinkiem, miało kolor miodu i smakowało lekko gorzkawo (lubię gorzkie drinki :)).
Na drinka czekam w pomieszczeniu z niewielkim basenem, w którym panuje tropikalna temperatura, bo jest przykryte szklanym dachem. Leżę na leżaku patrząc w górę, gdy powoli zaczyna padać i zmierzchać się. Powolne opady przechodzą w burzę z piorunami i sporą ulewę. A ja leżę i patrzę na szklany dach. Krople i strugi deszczu przeplatane białymi piorunami hipnotyzują. Budzę się z tego stanu gdy dach mocno przecieka i idzie Tomek.
W hotelu jesteśmy osobami mocno niepożądanymi. Każdy z kelnerów modli się, żebyśmy już sobie pojechali, bo muszą nas obsługiwać, a nie bardzo wiedzą czego chcemy. Nauczyłam się już zamawiać po hiszpańsku to co chcę na śniadanie (jugo naranja, cafe con leche, ensalada de frutas, molettes sin carne, sin jamon :)). Raz jeden jedyny - gdy w hotelu nocuje duża grupa dziewcząt – możemy zjeść po europejsku, czyli z wykorzystaniem stołu szwedzkiego :) Zjadam nie wiem co, ale smaczne. W dodatku po raz pierwszy tutaj widzę kukurydzę (a wydawało mi się, że kukurydzę będę jadała w Meksyku kilka razy dziennie i jeszcze na deser) i oczywiście (mimo że to jest śniadanie) biorę sobie jedną nie mogąc odmówić. I… okazuje się, że to nie jest kukurydza. W liście kukurydzy, udając kolbę, zawinięty jest deser – pokolorowana na czerwono kasza manna z rodzynkami :) (po usunięciu rodzynek deser jest całkiem smaczny).
Tak więc panowie kelnerzy unikają nas jak ognia. Gdy byliśmy w hotelu sami, nie mieli wyjścia – musieli do nas podejść. Gdy jest więcej gości – ścigają się do innych, żeby móc być zajętym (zazwyczaj na zmianie jest ich dwóch). Jeden z kelnerów – starszy pan, który dostał od nas wartościowy papierek za wyjątkową jak na nich otwartość oraz przedsiębiorczość w dziedzinie ciasta – jest jedynym, który nie ma problemu z tym, by nas obsługiwać (nawet kłania się z daleka). Choć nie zna słowa po angielsku, a my nie znaliśmy naówczas słowa po hiszpańsku. Zresztą jego hiszpański też jest jakiś chiński - mamrocze coś pod nosem.
Razu pewnego poprosiłam panią z recepcji (niektóre z nich rozumieją całkiem nieźle) o to, by wystawić mi stolik z krzesłem na taras, bo chciałabym napić się cappuccino i poczytać w słońcu. Jej pierwsze wątpliwości (bo przecież można posiedzieć wewnątrz hotelu) rozwiewam, więc obiecuje, że już za 15 min. gdy wrócę z pokoju kawa będzie czekała. Oczywiście nie czeka :) ale pani natychmiast gdy mnie widzi woła kelnera, że kawa. Żeby nie było wątpliwości, gdzie chcę ją wypić udaję się w kierunku tarasu, całkiem wdzięcznie siadając na balustradzie (jest nieco niewygodnie, ale cóż – to jest lekcja poglądowa, a nie relaks).
Już po chwili mam swoje cappuccino z szerokim uśmiechem pana kelnera. Proszę ponownie o stolik i już po chwili mam… talerzyk z cukrem :) Więc ja znowu swoje, tym razem rysując w przestrzeni kształty potrzebnych mi sprzętów. To już jest bardziej dla niego jasne, więc w odpowiedzi jakoś daje mi do zrozumienia, że dziwi mi się, gdyż przecież jest bardzo wygodnie na tej pięknej białej balustradzie. Obstaję przy swoim, więc już po chwili jest z powrotem przy mnie z menedżerem hotelu, który mówi po angielsku. Pan menedżer na moje słodkie blondynkowe zapytanie czy to jakiś problem, zapewnia mnie, że to oczywiście żaden kłopot, aby właśnie w tym miejscu zaaranżować kawałek kawiarni i już po następnej chwili (gdy w międzyczasie tyłek mi drętwieje do reszty) zadowolony pan kelner przynosi stoliczek i krzesło z niewygodnym oparciem (na zdjęciu jest właśnie to krzesło, na którym siedziałam, choć głównym bohaterem zdjęcia jest taborecik, o którym dalej). Ale jest tak jak chciałam :)

Bardzo zabawnie też jest z tym, co możemy zjeść na śniadanie. Gdy przyjechaliśmy (jako się rzekło byliśmy jedynymi gośćmi) wybieraliśmy dania z karty (kompletnie nie wiedząc co się pod nimi kryje, bo po angielsku menu nie mają, a pani z recepcji korzystała ze słownika by nam wytłumaczyć co to za dania). I coś tam sobie zamawialiśmy. Dwa dni później okazuje się, że już tego nie możemy zamówić, gdyż przysługuje nam tylko: sok, owoce, kawa i jedno danie do wyboru. Nie możemy zamówić jednocześnie dla jednej osoby np. omleta i kanapek (a Tomek robi treningi podczas których pali 1,5 tys. kilokalorii, więc śniadanie powinien zjeść całkiem obfite). I jakoś nie ma takiego rozwiązania, że w takim razie może zapłacimy – nie i już.
Bardzo ciekawy jest sposób podawania dań (w restauracjach). Niosą wszystko na potężnej tacy średnicy przynajmniej 1 metra (czasem jest to tylko filiżanka kawy :)), stawiają na specjalnie przenoszonym taborecie (?) i dopiero stąd, zza pleców, podają dania na stół.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009