Geoblog.pl    mexico    Podróże    Meksyk 2009    Pulque oznacza Meksyk od kuchni
Zwiń mapę
2009
14
mar

Pulque oznacza Meksyk od kuchni

 
Meksyk
Meksyk, Atlixco
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 154 km
 
Przygodę z meksykańskim Meksykiem rozpoczynamy wczesnym rankiem. Docieramy autobusem do Choluli dokładnie na 9. Czekamy z kwadrans na Gregorio, który do późna pracował w restauracji i jest cokolwiek wczorajszy. Ale szybko się otrząsa i jedziemy. Z Tomkiem wita się przez podanie dłoni, ze mną „buziakiem”, czyli policzkiem o policzek :)

I jedziemy. Najpierw do ulubionej świątyni Gregorio na przedmieściach Choluli. Piękne miejsce, bardzo ciche o tej porze, z zadbanym maleńkim ogródkiem wokół. Wewnątrz mnóstwo twarzy i postaci na sklepieniu (to dusze ludzkie w drodze do nieba), większość złota. Bardzo barokowa całość. Z zewnątrz kolor czerwony też niezbyt popularny, wygląda bardzo ciekawie.
Po wizycie w kościele próbujemy pieczywa z orzechami (pyszne i niezbyt słodkie) oraz czekolady do picia (straszliwie słodka, wyrabiana z masy kakaowej, wody i cynamonu). Czekoladę nalewa się z ogromnej misy, z której wyłazi ciemna piana. Pani nakłada troszkę piany, dolewa płynu ze spodu i można pić. Przez cały dzień co jakiś czas mieszanka jest mieszana czymś w rodzaju gigantycznego narzędzia do nakładania miodu :) Pytam gdy od podstaw przygotowuje się mieszankę, ile to trwa. Z dumą oznajmia, że jedynie 10 minut i jest w tym mistrzynią. Od trzech pokoleń się tym zajmują.

Kolejny przystanek i tym razem próbujemy pulque, czyli sfermentowanej gigantycznej agawy – przezroczystobiały płyn, całkiem niezły w smaku, o muślinowym dotyku. Do tego próbujemy tortilli wypiekanej na dużym nie wiem czym, bo nie jest to patelnia, a ogromna czarna powierzchnia z węglami pod spodem, jakby grill, ale pełny (zresztą większość jedzenia na ulicy jest przygotowywana w ten sposób). Tortillę tradycyjnie jada się gorącą (parzy w palce), dwuwarstwową jak pita i posypuje solą, następnie zwija się w rulon i zajada popijając pulke :)
Para przygotowująca nam ten delikatny posiłek krytykuje Gogo (zdrobnienie od Gregorio) za jego angielski (po hiszpańsku), choć sami nie mówią po angielsku :)
Po wyjściu ze „sklepu” pytam naszego przewodnika o to, czy mogę założyć krótkie spodenki. Twierdzi, że oczywiście nie ma problemu, choć na ulicach widać raczej spodnie długie lub tuż za kolano. Więc moje spódniczki leżą głęboko w torbie czekając na lepsze czasy (na szczęście mam dwie pary dżinsów). W jego towarzystwie choć przez chwilę moje nogi widzą słońce.
Po drodze zatrzymujemy się przy kolejnej świątyni - Acatepec. Pięknej i przebogatej w środku, jak wszystkie tutaj. Puebla jest najbardziej katolickim z regionów Meksyku. Właśnie odbywają się pielgrzymki – ludzie stroją swoje auta (często ciężarówki) i jeżdżą z jednej świątyni do drugiej.

Jedziemy do Atlixco – bardzo rolniczego miasteczka, w którym na każdym rogu są rzędy kwiatów i sadzonek (mamo, byłabyś zachwycona :)). Zwiedzamy jedną ze szkółek, a następnie wyjeżdżamy za miasto docierając jakimiś polnymi dróżkami do miejsca, w którym kobiety piorą tradycyjnie – z wykorzystaniem tarek, bezpośrednio w wodzie (jak się okazuje mężczyźni i chłopcy też w tym uczestniczą). Zrobienie fotografii jest problematyczne. Nie wyrażają zgody, zmieniamy więc miejsce i jakoś, z trudem, udaje się przekonać większą grupkę piorących. Przy okazji jest możliwość ponarzekania na władzę, jak to nie chce ludziom pomagać i muszą prać w wodzie, ale o tym dowiadujemy się po drodze od Gregorio, bo w trakcie rozmowy z ludźmi nie tłumaczył. Pewnie wyciągnęlibyśmy jakieś pesos za zdjęcie, a nasz przewodnik chciał tego uniknąć.

Kręcimy się jeszcze po okolicy i wracamy do miasta. Zgodnie z planem Gregoria mieliśmy dotrzeć do miejsca, gdzie będzie można się wykąpać w lodowatej wodzie i naturalnych warunkach. To miejsce okazuje się basenem, jak widzimy ze zdziwieniem. Jednak… przy basenie płynie maleńki strumyczek z rzeczywiście zimną, choć nie lodowatą, wodą. Jest zbyt płytko by pływać, więc z biegiem wody brodzimy na bosaka po dość ostrych kamieniach. Na trawie tuż przy wodzie widać sporą grupę modlących się ludzi, a właściwie nawet dwie konkurujące ze sobą. Jedna grupka siedzi pod namiotem, w ławkach, z prowadzącym na czele namiotu – śpiewa jak na filmach. Druga grupa modli się wokół drzewa. Gdy wracamy brodząc w wodzie jesteśmy świadkami chrztu trzech nowych członków społeczności. To bardzo intymna dla nich chwila, z pięknym zaśpiewem. Nie robiłabym zdjęcia, ale kilka osób wyciągnęło aparaty komórkowe fotografując i nagrywając, więc nie wyróżniam się (wiem, wiem, to pewnie krewni tych osób, tym niemniej chciałam Wam pokazać ten moment :)).

Z basenu jedziemy na górę królującą nad Atlixco (wym. Atlisko). Udaje nam się wjechać pod szczyt i resztę drogi pokonujemy pieszo w ogromnym już upale. Jesteśmy bardzo blisko nieba, bo Puebla jest na wysokości 2100 m n.p.m. Tutaj pewnie trzeba dodać jeszcze jakieś 200 m :) więc słońce smali bezpośrednio. Ciekawa jednak sprawa z tym słońcem. Nie daje się opalić w normalny tradycyjny sposób. Bez kremu z filtrem można się poparzyć, z kremem pozostaje się białym :)

Z góry widać pięknie miasto i jest to pierwsza góra, z której widać coś jeszcze poza zabudowaniami po horyzont. Cicho tutaj i spokojnie, jakoś nawet jak na Meksyk wyjątkowo leniwie. Dłuższą chwilę nawet rozmawiać nam się nie chce.

Schodzimy i w szybkim tempie docieramy do miasta, na targ. A na targu można… przede wszystkim się najeść. Chciałam kupić meksykańskie sandały. Gregorio tylko się uśmiał proponując chińskie tenisówki, bo to najłatwiej można u nich kupić. Wszystko jest międzynarodowe, czyli chińskie, albo specjalnie dla turystów. Wchodzimy do środka hali targowej. Zgiełk ogromny, zewsząd wyciągają się ręce by poczęstować kawałkiem czegoś i tym samym złowić klienta. Zgubilibyśmy się niechybnie w tym tłumie gdyby nie nasz przewodnik, który zdecydowanym krokiem prowadzi nas dokładnie tam, gdzie sobie umyślił. Pokazuje nam pierwszą możliwość czyli tortillę z warzywami i serem. Paskudna sprawa :) Warzywa to pomidor, rzodkiewka i kaktus. Zdecydowanie mi nie smakuje kaktus i odtąd wyczuwam dokładnie nawet śladowe ilości kaktusa w tym, co mi podają. Gdy pani nakłada mieszankę warzywną coś się za nią ciągnie, jakiś glut :) to właśnie kaktusia wydzielina brrrrr…

Dochodzimy do stoiska pewnej starszej pani, przy którym zostajemy na dłużej jedząc meksykański obiad. Tomek je zupę z kurczaka z warzywami, gotowane żołądki, gęstą zupę fasolową i nogę z kurczaka z tortillą. Do tego dostaje piekące papryczki. Meksykanie w restauracjach podają nam lżejszą wersję pikantności, bo przecież są przekonani, że nasze delikatne gardła tego nie zniosą. Tutaj nie ma wzglądu na nas, po prostu dostajemy to co wszyscy. Ale nie jest to coś, co rozrywa gardło. Można spokojnie jeść (choć może nasze gardła po wasabi mają już podwyższony próg tolerancji na ostre przyprawy :)). Ja dostaję ryż i polewam dwoma różnymi sosami (na mięsnym wywarze). Do tego dostaję tortille i awokado. Tortillę rwie się na cztery trójkąty i każdym z nich nakłada się trochę ryżu i zjada zakąszając awokado. Bardzo dobre i ogromnie sycące. Zostawiam połowę ryżu, a kompot ledwie tknęłam bo jest za słodki. Gregorio zjadł swoje porcje i dokończył jeszcze wszystko to czego ja nie ukończyłam, bez jakiegokolwiek śladu zastanowienia, że ktoś już to jadł :) Fajne to jest, gdyż jeśli ktoś nie chce już, a kto inny jest głodny to czemu wyrzucać to co zostaje? Za cały obiad dla trzech osób płacimy 40 pesos, czyli ok. 3 dolary.
Drugie tyle płacę za słodkie owoce, które sprzedaje pani z wózka i jakoś tak chytrze namawia mnie do zakupu tychże. Do tej pory jednak nie spróbowałam pieczonego banana (mimo że jego również kupiłam). Do pieczenia używają dużych bananów (czyli takich jakie są u nas w sklepach), a do jedzenia mają jedynie maleńkie wersje bananów – żółte i czerwone. Żółte są bardzo dobre, nieco lepsze niż nasze, nie tak sztuczne. Czerwonych jeszcze nie próbowaliśmy.

Jeszcze mały spacer po targu i wracamy do centrum. Kolejny kościół, tylko z zewnątrz, kilka straganów (przymierzam poncho, ale jakieś takie nie takie :)) i wracamy do Choluli. Nasza wycieczka się kończy. Zapłaciliśmy za paliwo na jej początek i tyle. Nasz przewodnik nie chce od nas pieniędzy. Chciałam zapłacić nie za towarzystwo, ale za czas. Bo w czasie, który nam przeznaczył, pracowałby w restauracji u ojca. Umawiamy się więc na obiadokolację u nich w restauracji. Po powrocie do Puebli przypominam sobie o zostawionej w samochodzie bluzie :)





 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009