Geoblog.pl    mexico    Podróże    Meksyk 2009    Piwo czyli polska przedsiębiorczość
Zwiń mapę
2009
18
mar

Piwo czyli polska przedsiębiorczość

 
Meksyk
Meksyk, Huamantla
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 225 km
 
Siedzę przy kominku i popijam piwko. W Meksyku zapytacie? Tak, w Meksyku właśnie. Temperatura na zewnątrz to z 10 stopni (odczuwalna pewnie jeszcze mniej), w domku niewiele więcej. Jest tak diabelnie zimno, bo jesteśmy na wysokości 3 080 m n.p.m. w Parku Narodowym Malintzi (u podnóża wulkanu La Malinche).

Jak do tego doszło? Rankiem wypożyczamy auto. Przyjeżdża facet z wypożyczalni (punktualnie !!! o 8, jak się umawialiśmy, choć wypożyczalnia jest czynna od 10) i rozpoczynamy negocjacje. On udaje, że nie może (bo szef), my udajemy, że nie weźmiemy – teatrzyk trwa :) i kończy się jakimś kompromisem.
(Podpisujemy umowę i czeki, które mają być zabezpieczeniem. Jak zapewnia Meksykanin tylko do użycia później – jeśli będziemy płacili kartą, tymczasem jak odkrywamy dwa dni później – zrobili nam blokadę środków na koncie.)

Tomek ma nadzieję, że auto będzie maksymalnie obtłuczone i w dodatku nieoklejone napisami wypożyczalni. W połowie jego nadzieje się ziszczają – dostajemy niemal nowiutkiego forda, ale za to bez napisów. W Meksyku jest to droga przyjemność (np. dwukrotnie droższa niż na Teneryfie). Nic dziwnego, bo niewiele osób decyduje się na wypożyczanie – Meksykanie jeżdżą byle jak, kradną auta lub ich części, nie zwracają uwagi na otarcia itp. Wykupujemy więc ubezpieczenie również od kradzieży i jedziemy.
Na ulicy kierowcy mają tendencje do nagłego zatrzymywania się na środku ulicy. Włączają awaryjne i sobie stoją jakby nigdy nic :). Na stacji benzynowej są tylko dwa rodzaje paliwa – zielone i czerwone. Jak czasem w Polsce, tak tu jest to normą, że kierowca nigdy nie tankuje sam. Mężczyzna z obsługi stacji tankuje nam do pełna, a w międzyczasie wraz z kobietą czyszczą nam szyby.

Zaopiekowani, jedziemy dalej. Jazda w Meksyku jest cokolwiek trudna na pierwszy rzut oka. Kierowcy niespecjalnie się nie przejmują przepisami (Gregorio – kierowca z prawem jazdy – mówi nam, że nie do końca wie, kto ma pierwszeństwo :)), panuje raczej reguła, że „kto jedzie pewniej, ten jedzie” (widzimy, jak kierowca patrzy w oczy kobiecie mającej pierwszeństwo i jedzie bez wahania, więc ona czeka :) ma ładniejszy samochód, więc jest bardziej skora do ustępstw). Generalnie trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, bo swobodnie zajeżdżają drogę, nie sygnalizują manewrów w sposób w Europie przyjęty, czyli z wykorzystaniem świateł, tylko z wykorzystaniem klaksonu, który służy również do powiadamiania, że się jedzie (szczególnie w miejscach, w których nie widać, że się nadjeżdża). Swobodnie też blokują drogę, gdy muszą zapytać o drogę (np. Gregorio wstrzymał cały ruch na 3 minuty, bo chciał dopytać którędy mamy jechać). Ale trzeba im przyznać, że ogólnie wiadomo, iż na drodze panują takie reguły, wszyscy je akceptują, są wyrozumiali i nie ma zbytniego chamstwa.
Tak jak kierowcy w Polsce, Meksykanie parkują niemal w warzywniaku, czyli pod samym miejscem przeznaczenia, mimo kawałek dalej można całkiem wygodnie. Co jest zaskoczeniem - mężczyźni nie potrafią parkować w zatoczce tyłem :) (kobiet parkujących nie widzimy).
Jeszcze jedna informacja motoryzacyjna. Georgio mówi, że motele w Meksyku nie są tanimi hotelami dla kierowców, ale służą jedynie szybkim spotkaniom na seks.

Ale wracam już do naszej opowieści. Żeby dojechać do La Malinche sprawdzamy drogę na Google Earth spisując po kolei nazwy ulic, ale już na początku wjeżdżamy nie tam gdzie trzeba, więc cała precyzyjnie spisana trasa jest na nic. Na szczęście – tak nam się wydaje – droga nie jest zbyt skomplikowana, bo przecież wulkan mocno góruje nad miastem, więc dojechać do niego nie jest jakimś zbyt dużym problemem. Mylimy się bardzo :)
Dość mocno klucząc wjeżdżamy na autostradę do Meksyku, potem na Veracruz, potem nie pamiętam nawet jak, przejeżdżamy przez mnóstwo miejscowości, pytam kilkukrotnie o drogę i radośnie jeździmy sobie już niemal drugą godzinę. I nie wiemy zupełnie, gdzie jesteśmy ani jak jechać, poza tym, że musimy zawrócić, bo wulkan zostawiliśmy już daleko za sobą, a przed sobą mamy tylko 130 km do Meksyku (czyli Mexico City).
Wjeżdżamy znów na drogę z powrotem i na wszelki wypadek proponuję znów wykorzystać moją doskonałą znajomość języka hiszpańskiego – czyli po raz kolejny zapytam o drogę na stacji benzynowej.

Wielu ludzi pytanych o to, czy mówią po angielsku (?Abla inglez) pokazuje kciuk i palec wskazujący bardzo blisko siebie, co oznacza, że bardzo niewiele. I naprawdę oznacza, że bardzo niewiele – może dwa, trzy słowa :) Nie mam bladego pojęcia jak oni się uchowali korzystając z Internetu – przecież podstawowe słowa powinni znać. Nie znają nawet money ani how much :)
Z kolei jaka taka znajomość angielskiego rozleniwia ogromnie. Byliśmy na hiszpańskiej Teneryfie i mogliśmy bez problemu dorozumieć się po angielsku, skutkiem czego nie poznałam żadnego słowa po hiszpańsku. Teraz znam ich już sporo :) (odkrywam również, że hiszpańskie słówko oznaczające bułki nie jest zrozumiałe w Meksyku).

Na stacji benzynowej stoi bezczynnych pięciu facetów z obsługi i widzę jakiś samochód policyjny. Szybko decyduję, że jednak może pewniej pytać o drogę policjantów (choć nie spodziewam się zbyt wiele w kwestii znajomości języka :)). Nauczyłam się informować moich rozmówców (choć nie wiem czy to słowo jest adekwatne do sytuacji rozmowy w Meksyku), że no ablo espaniol i radośnie do nich gadać po angielsku (polski nie robiłby różnicy :)). Tak też robię w przypadku pana policjanta. Uśmiecham się najsłodziej jak potrafię i pokazuję napisaną na kartce nazwę celu naszej podróży. Pytam o direcction (bo direction po angielsku już nie kumają, to zbyt dalekie brzmieniowo) - czy Mexico, czy Puebla. Ani to, ani to – Veracruz. Ok. I dalej mi coś tam tłumaczy, a ja dzielnie próbuję uczestniczyć w jego mówieniu. Ogromnie mi się podoba brzmienie hiszpańskiego, więc słucham z przyjemnością, ale bez zrozumienia.
Z potoku jego mowy wyławiam accompaniare (czy jakoś tak) i kiwam głową dość gorliwie popierając to szerokim uśmiechem. Pan policjant najwyraźniej utwierdza się w swoim postanowieniu i… wsiada do auta, ja do swojego i ruszamy. Tomek nie wierzy własnym oczom, ale posłusznie rusza za policją z włączoną sygnalizacją świetlną – niebieskim kogutem. Auto policja ma niesamowite (nawet po cichutku chwilkę pokręciłam jego tył, więc mam movie dla niedowiarków).
Tomek twierdzi, że to Dodge, a ja mu wierzę, bo na samochodach się nie znam. Jak dociskają do dechy, to my swoim fordem ikonem (to jego nazwa :)) mamy ogromny kłopot by za nimi nadążyć. Jedziemy wspólnie jakieś 30-40 km i przez ten czas trwają w naszym aucie negocjacje, ile mamy zapłacić przekupnej policji meksykańskiej. Dodam, że policji federalnej :).
W Puebla doliczyliśmy się czterech rodzajów policji: policja miejska, drogowa, jakaś taktyczna (do zadań specjalnych, z facetami w czerni na pace, w pełni uzbrojonymi) i federalna.
Zjeżdżamy właściwym zjazdem, policja zatrzymuje się, my oczywiście również i chwila zawahania z ich strony. Wysiadam i podchodzę, więc oni również. Wręczam uzgodnioną kwotę, ale policjant, z którym rozmawiam kręci przecząco głową (co ma zresztą zrobić, skoro jest ich trzech w aucie). Stwierdzamy, że przekupstwo meksykańskich policjantów to mit :) (pewnie na tak małą skalę). Dziękujemy ogromnie, dowiadujemy się, że jeszcze 12 km (co widzę przed chwilą na znaku, więc rozumiem) i kątem świadomości rejestruję od niechcenia podaną informację, że później w lewo (policjant siedzący z tyłu nagle ujawnia się ze swoją znajomością angielskiego).

Jedziemy i jedziemy ciągle prosto, gdy do świadomości dochodzi informacja, że mieliśmy gdzieś skręcić. Oczywiście znaku żadnego nie ma. I oczywiście przejeżdżamy zjazd docierając do jakiejś miejscowości, gdzie droga się kończy. Pytam miejscowych mężczyzn o drogę :) (chyba medal za wytrwałość powinnam dostać) i dowiaduję się, że mamy zawrócić i skręcić w prawo przy kopas (znacznie wcześniej widzieliśmy coś, co wygląda jak wysokie na 2 m stożki). Bardzo dobra wskazówka. Potwierdzam jeszcze tuż przy samym zjeździe drogę u policjanta, bo żadnego znaku wskazującego, że to tu właśnie - nie ma. Dalej trafiamy już bez problemów.

Kupujemy noc w domku dla 6 osób (bo mniejszych i tańszych możliwości tu nie ma, choć i tak kosztuje nas to o połowę mniej niż w naszym hotelu) i dwie godziny na tartanie (44 pesos /hora). Szybka przebiórka (jak mówi Tomuś) i on już śmiga na stadionie swoje minutówki i coś tam jeszcze, a ja tymczasem w cichym towarzystwie przechodzących facetów ćwiczę sobie swoją jogę.
Jakieś różnice? Różnica wysokości 1000 m w stosunku do Puebla. Mam katar, co nieco z definicji utrudnia oddychanie. Tym niemniej rzeczywiście głębiej trzeba oddychać przy powitaniu słońca (czyli szybszych zmianach pozycji). Głęboki oddech i pozycja, głęboki oddech itd. Zdecydowanie lepiej można poczuć dokładnie to, o co chodzi. Jakichś innych zmian nie odczuwam. Tomek ma duże problemy z oddychaniem (jest większy), a podczas treningu – gigantyczne, choć po 6 km następuje adaptacja organizmu i już jest ok. Czasy ma fantastyczne jak na takie warunki (co będzie po zejściu z gór, czyli po powrocie do kraju - to strach pomyśleć).

Tylko do 17 jest czynna jedyna w kompleksie restauracja (zresztą znów jesteśmy niemal sami), więc bez przerwy po treningu Tomek usiłuje coś w siebie wmusić. Zamawiam sopa de tortilla i dostaję to, co już jadłam, ale w gigantycznych ilościach. Po takiej zupie jestem pełna i drugie danie nijak nie wchodzi.
Idziemy na spacer (do zachodu słońca jeszcze jest chwila) – zimno ogromnie, słońce świeci, ale jest lodowaty wiatr. W sklepiku na zewnątrz kompleksu wakacyjnego kupujemy coś do picia i zapałki. I tak nam się nie przydadzą, ale myślę sobie, że miło wiedzieć, iż mogłoby być tak romantycznie (w domku mamy kominek i ułożone polana). Krótka drzemka regeneracyjna Tomka (ja w tym czasie trzęsę się jak galareta pod grubym kocem i w pełni ubrana :)) i idziemy znów na spacerek, tym razem w ciemnościach.
Idziemy jak króle Maciusie, ubrani w grube, brązowe i długie koce, które stwarzają wrażenie królewskiego niedźwiedziego okrycia :)
Widok piękny - morze świateł poniżej, rozgwieżdżone niebo ponad nami. Kilka romantycznych myśli… :) i już można poszukiwać czegoś do rozpałki. Wszystkie kosze są uprzątnięte, udaje się znaleźć dary ziemi - ze dwa patyczki. Poszukiwaniom towarzyszą odgłosy wybuchów jak przy sztucznych ogniach (zresztą słychać je cały dzień i noc, również w innych miastach Meksyku) – nie mam pojęcia do czego ma to służyć.
Z łupem wracamy do domku i zajmujemy się tym, co pierwotni ludzie, czyli łupaniem szczapek z klocków drewna i rozpalaniem ogniska. Zapałki są półmilimetrowej grubości i dwucentymetrowej długości, a więc maleństwa zupełnie nieprzystosowane do rozpalania czegokolwiek :) Męczymy się dość długo, z wizualnym tylko efektem. Wreszcie Tomek wpada na szatański pomysł przygotowania bombeczki na koniec. Bomba to papier toaletowy zwinięty w rulon, zawierający w sobie rozsypane po całej długości zapałeczki. Rozpalamy bombę i wrzucamy w nasze ognisko. I co? I teraz sobie siedzę przy rozpalonym kominku i piszę :) (inaczej zgrabiałymi palcami nie mogłabym nawet ruszyć) i nawet zimne piwo popijam (włączyliśmy lodówkę, ale po namyśle ją wyłączyliśmy, bo piwo na stole ma taką samą temperaturę jak to w lodówce).

Po raz pierwszy w życiu śpię w ubraniu treningowym Tomka (koszulka, legginsy, bluza, skarpetki), przykryta prześcieradłem, kołdrą, narzutą i grubym maciusiowym kocem, na wąskim łóżku razem z Tomkiem. W takim zestawie jest w miarę ciepło :)

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009