Geoblog.pl    mexico    Podróże    Meksyk 2009    Woda oznacza wulkan
Zwiń mapę
2009
19
mar

Woda oznacza wulkan

 
Meksyk
Meksyk, Malinzin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 239 km
 
Cóż za rześki poranek… Plan dziś mamy napięty, bo szacujemy, że wejście na wulkan La Malinche będzie trwało ok. 6 godzin.
Więc rankiem szybki prysznic i o 8.30 ustawiamy się przed drzwiami jedynej restauracji w kompleksie na śniadanie. Wiemy, że pewnie co nieco się dowiemy na temat punktualności meksykańskiej, ale nie przypuszczamy, że aż tak wiele. Już marzymy o kakao, molletes i innych specjałach. O 9.30 nadal nikogo nie ma :) Dramatyczna decyzja – jedziemy w dół do miasta. Tuż za bramą kompleksu wakacyjnego jest jednak sklepik (ten od zapałek) i restauracja :) (na fotkach ją widać…).

Zjadamy więc dobrze się zapowiadającą, a w rzeczywistości dość paskudną, jajecznicę (jej resztki też uwieczniam na fotografii). Za to tortille i bułeczki są wyśmienite. Kawa oczywiście słabizna totalna nawet jak na mnie, w dodatku słodka.
Pytamy naszego gospodarza (bo restauratorem trudno go nazwać) o czas wejścia na szczyt i Juliusz Cezar nam tłumaczy, że 6 godzin (no cóż – co jak co, ale szacować wysiłek to ja potrafię :)).
W dodatku jest skłonny (za odpowiednią dopłatą) zrobić nam kanapki na drogę. Trochę to trwa, ale kanapki – szacuneczek, odpowiednio wypasione (bo i pomidorek, i ser, i awokado, i pasta z fasoli, i cebulka również).

W czasie gdy śniadanko się trawi, trwają przygotowania do tomkowego treningu i do opuszczenia domku. Godzinny trening (z moją jogową asystą) i jesteśmy gotowi do wyjścia. Tomek ubiera mnie w sprzęt do pomiaru wszystkiego co się da, łącznie z GPS, by później zobaczyć trasę na Google Maps. I idziemy.
No cóż… łatwo nie jest. Jedno dość strome podejście skłania nas do tego, by wracając znaleźć drogę łatwiejszą, bo przy zejściu trzeba się będzie napracować. Nie wiemy jeszcze tego, co wiemy później - że punkty odniesienia mocno wpływają na decyzje :)

Dochodzimy do miejsca, z którego dokładnie widać szczyt i które jest najdogodniejszym momentem na zrobienie fotki (gdy oglądaliśmy w Internecie - dokładnie z tego miejsca pochodzi większość fotografii). Jak można wyczytać – wulkan tuż przed nami jest szóstym co do wysokości wzniesieniem w Meksyku i 125 w świecie :) kliknij tu by wejść na wiki en ->
O samym wulkanie też możecie poczytać: kliknij tu by wejść na wiki en ->

Gregorio nie uważa, że jest to wulkan, tylko normalna góra. Ma po temu niejakie podstawy, gdyż ostatnia jego erupcja (wulkanu) była 3 500 lat temu. Oglądamy sobie tę górę i jakoś nie bardzo widzimy ścieżkę, którą można się wspiąć. Idziemy więc tak jak nam wygodniej. Tuż pod samym szczytem jest już tak stromo, że wchodzę na czworakach, choć niemal w pozycji pionowej. Patrzę w dół i widzę przepaść, przede mną coraz mniej kępków trawy (dość stabilnych), same kamienie (trącane spadają) i nieruchome duże głazy. Na zdjęciach, które tam zrobiłam przyklejona do ściany nie widać grozy, jaką wtedy przeżywam :)
Wejść to jeszcze nie problem jak się okazuje, martwię się - jak zejść. W dodatku jest już po 16 i niebawem zrobi się ciemno, a po zejściu czeka nas jeszcze 5 km trasy. Decyduję więc, że będę powoli schodziła, gdy tymczasem Tomek (w tempie znacznie szybszym niż moje) wejdzie na szczyt (bo przecież spod samego wierzchołka nie będzie rezygnował).

On wchodzi, ja schodzę. Daję radę czepiając się traw i wszystkiego po drodze (raz niestety staję na czymś niestabilnym…). Trochę też przeszkadza woda cieknąca z nosa (bo mam tu chroniczne przeziębienie, wzmocnione jeszcze nocą w lodowatym domku). Na górze Tomek też przeżywa strachy, gdy musi wejść ostatnie metry na skałę, która po jednej stronie ma urwisko. Ale warto było :) widoki przednie i wrażenia niezapomniane. Na dole chwilę czekam na niego. Udało mu się zejść granią, więc było zdecydowanie łatwiej. Kanapeczki smakują wybornie, choć jeść się wcale nie chce (cały czas byłam na wysokich tętnach, spadały, ale przy wysiłku bez problemu rosły do maksymalnej wysokości 185 uderzeń). Popijane są tytułową wodą, którą uzupełniamy na całej trasie.

Bezpiecznie i już w niewielkiej szarówce docieramy do auta. Teraz przed nami jeszcze powrót do Puebli – bez mapy :) Decydujemy się jechać na centrum, bo stamtąd mamy przynajmniej wyobrażenie kierunku, w którym musimy pojechać. To jest dobra decyzja. Tyle tylko, że zgodnie z mapami z google odległość Puebla-Malinche wynosi ok. 20 km, a nasza trasa w jedną stronę ok. 80 km. Trochę się motamy w samym rynku, bo nieoczekiwanie poprowadzili jakieś roboty drogowe zamykając jedną z przecznic (dla nas kluczową :)).

Dowiadujemy się, skąd pueblanie wiedzą, w którym kierunku prowadzi droga. Bo w okolicach rynku (i całym zresztą znanym nam kawałku miasta) 90% uliczek jest jednokierunkowych. Najlepiej rozpoznawać to oczywiście po kierunku zaparkowanych aut, ale nie zawsze takowe stoją (chociaż wielość aut w Meksyku prawdopodobieństwo takiej sytuacji zmniejsza do 0). Nie ma znaków zakazu, ale za to na domach montują strzałki pokazujące kierunek drogi. Gdy raz wysnułam taką zasadę, to później już łatwo widać. Ale domyślić się, że tak właśnie jest, nie jest prosto :)
Korków w Puebli nie ma za wiele. Są zatory, ale trwają krótko. Wymyślamy z Tomkiem trzy przyczyny:
• mnogość uliczek jednokierunkowych
• zabudowa rozproszona
• lokalność.

Uliczki – nie wiem jaki to ma wpływ, ale pewnie ma :)
Zabudowa – jak wspominałam, nie ma zbyt wiele wysokich budynków. Meksykanie mieszkają głównie w domkach jednorodzinnych (pełną rodziną, bo są wyjątkowo pokoleniowi), więc na powierzchni, na której w Europie można upakować tysiąc osób tutaj raptem zmieści się 50 :) Miasto zatem jest rozłożone na ogromnej przestrzeni i nie jest tak ogromnie skondensowane.
Lokalny patriotyzm – Meksykanie nie lubią się przemieszczać i podróż czterogodzinna to dla nich podróż życia (jak mówi Gregorio). Dodatkowo większość z nich swoje miejsca pracy ma lokalnie. Z tych powodów nie mają zbytniej potrzeby przemieszczania się, więc tworzenia korków również (nie jestem pewna, czy nasze rozważania dotyczą również Mexico City).

Skoro o lokalności mowa, to podczas wycieczki pytałam Gregorio o ogromne zróżnicowanie zabudowy. Pretekstem do tego pytania było widziane przez nas zamknięte osiedle identycznie wyglądających domków (widziałam takowe tylko jedno). Okazuje się, że jest to osiedle domków budowanych przez jakąś firmę dla swoich pracowników. I nie jest zbytnio poważane przez Meksykan (z tym to nie wiadomo, bo przecież on nie jest mieszkańcem takiego osiedla i może przemawiać przez niego zazdrość :)), bo każdy chce mieć swój własny styl zabudowania. Za tą tezą przemawia to, że faktycznie – poza tym osiedlem – nie widziałam dwóch jednakowych domów. Każdy z nich ma coś ciekawego, coś co przyciąga wzrok, jakiś szczegół: wieżyczkę, metaloplastykę, bramę, kolumny, kolor, święty obraz lub całą kapliczkę… cokolwiek, co natychmiast wyróżnia. Więc może coś w tym jest :)

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
mexico
Aneta Magda
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 32 wpisy32 9 komentarzy9 222 zdjęcia222 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.04.2010 - 08.05.2010
 
 
09.03.2009 - 30.03.2009