Ciągnie nas do zdechłej ryby (czyli sushi wg naszej własnej nomenklatury), bo namierzyliśmy kolejny sushi bar, wyglądający na większy, a więc i bardziej światowy, chciałoby się powiedzieć (albo raczej napisać). A więc po dramatycznej decyzji wydania kolejnych pesos testujemy kolejny lokal. Znów nie bardzo pasujemy swoim wyglądem do wnętrza (jedną bluzę zostawiłam w samochodzie Georgia, a druga jedyna wygląda bardzo luźno :)), ale to raczej problem kelnerów niż nasz. Karty po angielsku nie mają, nie władają tym językiem, ale to - jak się okazuje – nie przeszkadza. Panowie uprzejmi, profesjonalni, bez mrugnięcia okiem mówią do nas po hiszpańsku, my po angielsku i… świetnie się rozumiemy. Zamawiamy różności (tańsze niż w poprzednim barze) i przy dobrym czerwonym winku oczekujemy na dania.
W porównaniu z wrocławskim sushi:
• wasabi i imbiru dają w symbolicznych ilościach, za to kelner wlewa do miseczki dużą porcję sosu sojowego (i męczymy się z rozrobieniem wasabi, bo i sosu dużo, i wasabi bardzo twarde i zwarte)
• do każdego maka, temaka i innych susziowych specjałów dodają serek philadelfia, co zabija skutecznie jakiekolwiek inne smaki
• w każdym daniu ryby jest jak na lekarstwo :)
• bardzo świeże mają awokado
Przy trzecim podejściu (tak, tak, w sobotę przed wyjazdem znów tu jesteśmy) proszę o usunięcie serka i jest cudownie, czuję smaki te, które powinnam. Ale moja prośba nie jest zbyt rozsądna. Pijam tutaj duże ilości wody, co niby jest zdrowe, ale jednak jest to woda pozbawiona minerałów, więc na gwałt moje ciało potrzebuje wapnia. A ja proszę o usunięcie serka. Bezsens. Lepiej wypić szklaneczkę z rozpuszczonym wapniem :)
Jadamy sobie tutaj sushi (nie unikając wszakże meksykańskiego jedzenia), a dla normalnej meksykańskiej rodziny podstawa wyżywienia to ryż, awokado i fasola. Jeśli mężczyzna potrafi zarobić nieco więcej w domu pojawia się pollo, czyli kurczak. Dopiero w dalszej kolejności inne rodzaje mięs. Rzecz jasna nie dotyczy to osób, które jadają w sushi barze. (Uzyskałam te informacje jednorazowo, podczas wycieczki z Gregoriem, ale dozuję, by Was jednorazowa dawka czytania nie zabiła :))
Na koniec wypijamy cappuccino (jak na meksykańskie warunki całkiem niezłe) i zjadamy Brownie – ciastko czekoladowe z orzechami, rozpływające się na języku i podniebieniu. Pyszotne. W sobotę wino zamieniamy na piwo i daiquiri (chciało się długo je smakować).